5 dzień w sieci
Pora coś napisać...
Figurkowy Karnawał Blogowy - to inicjatywa, którą śledzę od jakiegoś czasu. Tym razem postanowiłem wziąć w niej czynny udział. Karnawał rozpoczął Inkub w 2014 roku (!) na blogu Wojna w miniaturze Tematem XXIX edycji, wybranym przez koyoth'a na blogu shadow grey, jest opowieść.
Postanowiłem popełnić jakiś kawałek tekstu. Fabuła mojej opowieści jest inspirowana rozgrywkami Warheima, które odbyłem w Katowickim Innym Wymiarze. Miłej lektury.
*
Koła wozu grzęzły w rozmokłym po ostatnich deszczach gruncie. Zwierzęta chrapały i stękały wyszarpując raz po raz pojazd z leśnego duktu.
Brodate twarze podróżnych, ukryte pod szerokimi kapturami, były zmęczone i wymizerowane dniami spędzonymi na szlaku. Stalowe latarnie kołysząc się na wozie, rozświetlały mrok zalegający wokół.
Najpierw przyszła mgła. Mroźny, gęsty opar uniósł się przesłaniając okolicę i tłumiąc wszelkie dźwięki lasu. Białawe palce mgły zdawał się wpełzać pod ubrania i pancerze, mrożąc khazadów do kości. Dało się usłyszeć ściszone modlitwy do Valayi, mamrotane przez towarzyszących wozowi wojowników.
Las był pogrążony w złowrogiej ciszy nie dało się usłyszeć ni wycia wilków ni trzasku gałęzi. Bestie bez ostrzeżenia wypadły spomiędzy drzew na podróżnych.
Walka była szybka i chaotyczna. Ciemność rozdarł szczęk stali i dzikie ryki zwierzoludzi. Khazadzi walczyli w ciszy. Na twarzach rozświetlanych wystrzałami z broni, malowała się ponura determinacja. Wiedzieli, że przyjdzie im polec na tej zapomnianej przez bogów drodze. Wrogów było zbyt wielu. Nie zamierzali jednak tanio oddawać swojego życia.
I tak, jak niespodziewanie wrogowie runęli na krasnoludów, tak samo niespodziewanie odstąpili. Po chwili pośród traktu rozoranego kopytami bestii chaosu, stali uwalani błotem i krwią khazadzi. Jednak nie wszyscy.
**
Tej nocy obóz klanu Porter był cichy i posępny. Nie odszpuntowano żadnej beczki. Nikt nie śpiewał pieśni. Nie podano nawet jadła. Większość khazadów zebrała się wokół ogniska, milcząco wpatrując się w ogień.
Choć nikt tego nie mówił, każdy z nich myślał o tym samym. Ich Tan nie przeżyje nocy. Wszyscy widzieli ranę. Plugawe ostrze bestigora pękło, zostawiając odłamki zardzewiałej stali w brzuchu ich wodza. Gorączka pojawiła się prawie natychmiast. Teraz złożony na wozie, walcząc z agonią, przekazywał swoją ostatnią wolę inżynierowi, który odtąd będzie dalej ich prowadził.
Ciszę,która zawisła nad ogniskiem, przerywał tylko chrobot noża o stalową miednicę - nieco dalej poza kręgiem, zawiesiwszy na gałęzi latarnię, jeden z wojowników golił swoją głowę. Nikt z pozostałych nie dziwił się temu. Umierający to jego szwagier, a on obiecał siostrze sprowadzić go bezpiecznie do domu.
- Szlachetny Długobrody, spójrz na nich. Zbici jak bezpańskie psy - krew z ogolonej czaszki zhańbionego skapywała na jego tors, który już niedługo pokryją tatuaże - pokrzep nas jakąś historią. Znałeś go przecież najdłużej.
Wydawało się, że stary wojownik niedosłyszał. Po chwili jednak cichym, głębokim głosem zaczął snuć opowieść i choć jego oczy wciąż wpatrzone były w ogień, to on sam był gdzieś o wiele dalej.
***
Było to bodajże dziesięć lat po tym, jak osiedliliśmy się w twierdzy, z której teraz uchodzimy. Joahim ledwie został przyjęty w szeregi wojowników, a już pchał się w najgorsze kabały.
Trzeba wam wiedzieć, że dziad jego Veit też miał niespokojny charakter. W swych młodzieńczych latach, wraz z grupą poszukiwaczy, wyruszył do przeklętego miasta Mordheim. gdzie postradał swój żywot w walce ze skaveńskim zepsuciem. Nim zmogła go jednak trucizna, zaprzysiągł swych potomków, aby nigdy nie marnowali okazji do wygubienia tej rasy szkodników.
Tak więc, gdy rozeszły się wieści o skaveńskich atakach na ludzkie osady, młody Joahim był jednym z pierwszych, którzy zgłosili się by wesprzeć w walce naszych sojuszników.
Wyruszyliśmy w pośpiechu w liczbie zaledwie dwunastu tarcz. Pewni siebie i żądni chwały.
Gdy dotarliśmy na miejsce, było już za późno. Bramy wioskowej palisady stały otworem, a strzechy budynków płonęły. Nigdzie nie było widać żywego ducha.
Ruszyliśmy szukać ocalałych, którzy mogli pochować się po domach.
Byliśmy młodzi i głupi. Szybko straciliśmy siebie z oczu,a nasi wrogowie tylko na to czekali.
Zaatakowali po trzech, czterech na jednego. Nie były to cherlawe szczurze dzieci, jakich się spodziewaliśmy, ale orkowie z gór. Ci sami, o których potem miało być głośno w okolicy.
Byliśmy w parszywej sytuacji. Zaskoczeni i przywaleni przewagą liczebną. Nie ukrywam byłem pewien, że zginę. Walczyłem bowiem sam przeciw dwóm orkowym wojownikom. Gdy już prawie leżałem, a sił stało mi jeno aby tarczą się zasłaniać, spostrzegłem mojego towarzysza. Walczył na jednym z balkonów pobliskiego budynku. Powaliwszy swego wroga pośpieszył mi z odsieczą.Nie czekał nawet, aż truchło orka upadnie. Skoczył z wysokości wprost na moich wrogów. Samym impetem powalił jednego. A szerokim cięciem pozbawił głowy następnego. Wyrwał mnie z odrętwienia i porwał na nogi, choć byłem wtedy bardziej ochłapem mięsa, niż towarzyszem. Tego dnia uratował mnie i trzech innych wojowników. I choć sam był nie mniej ranny od nas, to jego pasja zagrzewała nas do walki. Udało nam się przedrzeć, a kilka lat później wywarliśmy pomstę na herszcie tej plugawej bandy. Od tego dnia zawsze szliśmy w bój ramię w ramię. Nigdy bym nie pomyślał, że on wcześniej ode mnie wyruszy na spotkanie przodków.
****
Ze stosu unosiła się już tylko delikatna strużka dymu, gdy ruszyli w dalszą drogę. Ciało swojego wodza zmuszeni byli oddać płomieniom. Zbyt daleko bowiem mieli do rodowych, kamiennych grobowców, a w pobliżu zbyt wiele panoszyło się padlinożerców, by powierzyć go ziemi.
Koła znów potoczyły się traktem, a buty zyskały kolejną warstwę błota i kurzu.
Z gardeł kazadów popłynęła pieśń przodków, do której dziś dodali kolejne imię.
Imię, za które będą przelewać krew wrogów i wznosić toasty po bitwie, póki sami nie dołączą do pieśni.